niedziela, 24 lutego 2013

"Weiser Dawidek" - Paweł Huelle

Wakacje 1957 roku. Gdańsk. Upalne lato nad polskim morzem. Żar lejący się z nieba i potworny fetor gnijących martwych ryb i glonów, efekt zagadkowej katastrofy ekologicznej. Wśród tego wszystkiego grupka dwunastoletnich dzieci, próbująca zabić nudę. Jeden z chłopców zdecydowanie wyróżnia się w tej grupie - Dawid Weiser. Wydaje się być wyjątkowy i zaczyna przewodzić swoim kolegom. Pokazuje im rzeczy, o jakich nie śmieli marzyć. Jest doroślejszy od nich i mają wrażenie, że potrafi wszystko. Niezwykłe wydarzenia doprowadzą jednak zaginięcia Dawidka i jego koleżanki Elki, która dotąd nie odstępowała go na krok. Pozostałych chłopców czeka długie przesłuchanie w związku z toczącym się śledztwem. 

Wokół tej osi fabuły rozbudowuje się długa i zagmatwana historia. Narrator układa ją powoli, niczym puzzle składające się z tysięcy elementów. Wielokrotnie przemieszczamy się w czasie i przestrzeni odkrywając coraz więcej, ale też zmagając się z coraz to nowymi pytaniami. Czy przed końcem książki uda się odpowiedzieć na każde z nich? Narrator nie skupia się tylko na historii chłopców. W tle widać wyraźnie odmalowaną sytuację polityczną komunistycznej Polski, represje, biedę oraz płytką, zabobonną religijność. Opowieść zarówno w całości, jak i w swoich szczegółach pełna jest symboli i metafor. Za sprawą cudów i magii, zaczyna się jawić jako nowa ewangelia, budowana wokół niezwykłego chłopca. W zestawieniu z politycznym tłem, pozwala postrzegać solidarnościową przemianę jako nowy testament, którego zbawczą siłą jest wolność. 

Interesująca konstrukcja powieści, jej bogactwo tematyczne i symbolika stanowią o największej wartości "Weisera Dawidka". Również postaci są ciekawe, chociaż każdą z nich spowija mniejsza lub większa tajemnica i nie uda się nam poznać ich zbyt blisko. Zagadkowa historia potrafi wciągnąć czytelnika i zachęca do odkrywania tajemnic książki. Pomimo tych zalet w powieści zabrakło czegoś, co poruszyłoby mnie do głębi i zachwyciło. Ta technicznie dobra i pełna treści książka wydała mi się w swoim sercu martwa, jakby chciała powiedzieć bardzo wiele, a jednocześnie na niczym tak naprawdę jej nie zależało. To jednak moje, czysto subiektywne odczucie. "Weiser Dawidek" to powieść warta tego, by każdy polski czytelnik wyrobił sobie na jej temat własne zdanie. 

poniedziałek, 18 lutego 2013

"Nikt nie woła" - Józef Hen

Sięgając po "Nikt nie woła" byłem zaintrygowany historią tej książki. Przeczytałem wcześniej, że przez ponad 30 lat cenzura nie pozwalała na jej wydanie, mimo iż wiele osób, które miały okazję przeczytać maszynopis, było zachwyconych powieścią Józefa Hena. Do szerszego grona czytelników trafiła jednak dopiero w III RP. Wiedziałem, że książka opowiada o młodym człowieku, który w czasie II Wojny Światowej trafił na wschód Związku Radzieckiego. Zastanawiałem się, co takiego napisał Hen, co nie zdołało przejść przez sito cenzury. Co więcej, od dłuższego czasu czytywałem jedynie przekłady literatury anglojęzycznej i liczyłem na coś odmiennego. Jednocześnie obawiałem się, że proza nieznanego mi dotąd pisarza nie sprosta moim oczekiwaniom. Co zdarzyło się, kiedy wreszcie otworzyłem "Nikt nie woła"? 

Już po przeczytaniu pierwszych stron czułem się jak w domu. Zagłębiałem się w piękny język polski sprzed lat, delikatnie zakurzony przez nieużywane dziś słowa. To język, w którym widać przedwojenną szkołę i za którym tęskni się teraz, pół wieku po tym, jak spłynął na papier z pióra Józefa Hena. Nie tylko forma powieści sprawia wrażenie wyjętej z tajemniczej szuflady dziadka. Również opisana historia przenosi czytelnika w zupełnie inny świat. To świat, który na co dzień nie istnieje w naszej świadomości, a mimo to był niegdyś równie prawdziwy i namacalny jak to, czego w tej chwili doświadczamy naszymi zmysłami. Ta rzeczywistość przemawiała do mnie. Jej głos był intensywny, wzmocniony odczuciem autentyczności opowieści, porywał mnie do świata, nad którym ciążył cień wojny, skrajnej biedy i głodu. Rzeczywistość, o której zapomnieliśmy dzięki naszym pełnym żołądkom.

Zaczynając czytać, znalazłem się w towarzystwie Bożka, głodny i bosy. Tam, głęboko w azjatyckiej części Związku Radzieckiego, marzeniem była niewolnicza praca za obietnicę osiemdziesięciu deka chleba dziennie. Porcja, dzięki której można oddalić widmo głodu. Buty, które uwolniłyby stopy od bólu, chłodu lub od niemiłosiernie rozgrzanego piasku wydawały się nieosiągalnym luksusem. Podziwiałem Bogdana, zdeterminowanego by zmierzyć się z tą trudną sytuacją, walczyć najpierw o chleb, później o buty, w końcu o przyjęcie go do polskiej armii. W tym chłopaku odnajdywałem coś, z czym mogłem się utożsamiać, a przynajmniej mógłbym wejść w jego skórę, gdybym był w jego wieku. Jego walka, zmaganie się z przeciwnościami budziły moje emocje. Zawierane przez niego znajomości i przyjaźnie były tak ludzkie, jak moje. Nie mogłem mu nie kibicować. Było nas dwóch. Zawsze był jakiś "drugi", który z nim szedł. W pierwszym rozdziale książki zastąpiłem poprzedniego, by w ostatnim ustąpić miejsca kolejnemu. Ale to, co zdarzyło się pomiędzy, w moim towarzystwie, było przygodą.

Bożkowi trzeba przyznać, że potrafi sięgać po marzenia. To coś, czego chciałbym się od niego nauczyć. Pierwszy z brzegu przykład - zależało mu, by zdobyć buty, więc walczył ostatkiem nadziei, by dopiąć swego. I udało się z nawiązką. To otworzyło drugi, zupełnie inny rozdział historii. Skończyła się walka o przeżycie. Przed Bożkiem pojawiła się przestrzeń, w której mógł dojrzeć, a nawet odkryć miłość. Uczucie, które zrodziło się niespodziewanie i wymagało czasu, by się rozwinąć. Ja to obserwowałem, trochę jak starszy kolega, ale nie bez emocji. Chciałem, żeby mu się udało. W praktyce nie było to takie proste, o czym warto przekonać się samemu. To opowieść która trafi do serca kogoś w wieku Bożka i jego wybranki.

Cieszę się, że odwiedziłem miejsce, w którym "nikt nie woła". W ciszy lektury zobaczyłem świat, który był mi obcy. Teraz już trochę mniej, dzięki pisarzowi, o którym miesiąc temu nawet nie słyszałem. I chcę więcej! Powziąłem postanowienie, by mimo swojej fascynacji literaturą amerykańską, częściej sięgać po książki polskich autorów. Chciałbym znowu trafić na niespodziankę podobną do tej, jaką sprawiła mi powieść Józefa Hena.

***

Za przekazanie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Literackiemu. 

piątek, 8 lutego 2013

"Cytrynowy stolik" - Julian Barnes

"Cytrynowy stolik". Zagadkowy tytuł zbioru opowiadań, na którego wyjaśnienie czytelnik czekać musi niemal do ostatniej chwili. Sięgnąłem po tę książkę z zainteresowaniem, pamiętając niezwykłą historię "Poczucia kresu" i unikalną w swojej formie "Papugę Flauberta". Okładka zdradzała mi, że Barnes podejmuje tu tematykę starości, co obudziło skojarzenia z jego ostatnią powieścią. Miałem spore oczekiwania względem "Cytrynowego stolika".

Zaczęło się nieźle. Pierwsze opowiadanie okazało się dobrze napisane, mocne, z bohaterem, którego można zrozumieć, być może nawet utożsamiać się z nim. Stopniowo poznawałem kolejne historie kolejnych osób - wchodzących w wiek dojrzały, przeżywających starość, zmagających się z nią. Obserwowałem, jak starość zmieniała tych ludzi, jaki wpływ na nich wywiera, jak czyni ich nieznośnymi (częściej) lub zabawnymi (rzadziej). Trzeba przyznać Barnes'owi, że wszystkie opowiadania były przekonujące i bardzo realistyczne. Udało mu się stworzyć interesujące i różnorodne postaci, czasem po ludzku szare, czasem bardzo barwne. Wysoki poziom zapewnił opowiadaniom dzięki swojemu doskonałemu warsztatowi pisarskiemu.

Niestety, mimo wszystkich wspomnianych zalet, "Cytrynowy stolik" nieco mnie rozczarował. Nie wszystkie opowiadania okazały się równie dobre jak to pierwsze. Najgorsze jest jednak to, że nie znalazłem w nich głębi, którą zapamiętałem z "Poczucia kresu". Być może dopiero w późniejszej powieści, która przyniosła mu nagrodę Bookera, Barnes osiągnął to, do czego dążył pisząc ten zbiór opowiadań. Koniec końców, "Cytrynowy stolik" okazał się książką dobrą, jednak pozostającą w tyle za najlepszymi dokonaniami brytyjskiego pisarza.

niedziela, 3 lutego 2013

"49 idzie pod młotek" - Thomas Pynchon


Na ogół dzielę się na tym blogu moimi prostymi wrażeniami z przeczytanych książek, emocjami jakie książka we mnie wywołała i przemyśleniami, do jakich mnie skłoniła. Na dobrą sprawę, nie można moich tekstów nazwać nawet recenzjami. W przypadku "49 idzie pod młotek" Thomasa Pynchona, moja amatorska interpretacja nie odda sprawiedliwości tej książce. Postaram się zagłębić w nią nieco bardziej niż zwykle, jednak zachęcam wszystkich nie tylko do przeczytania jej, ale do studiów nad nią. Spróbuję napisać dlaczego. 

Powieść opowiada o perypetiach Edypy Maas, która wiodąc zwyczajne życie gospodyni domowej, niespodziewanie dostaje informację, że jej zmarły były kochanek wyznaczył Edypę na współwykonawczynię testamentu. Bohaterce nie pozostaje nic innego, jak tylko wybrać się do miasteczka San Narciso i podjąć się tego zadania. Mężczyzna zostawił po sobie między innymi akcje swojej korporacji Yoyodyne i dużą kolekcję znaczków. Na miejscu Edypa wpada na trop tajnej organizacji kurierskiej, od setek lat prowadzącej wojnę z działającym w kraju oficjalnym operatorem pocztowym. Jest zdeterminowana, by rozwikłać zagadkę organizacji i odkryć jej sekrety. 

Tak przedstawia się fabuła powieści i właściwie na tym można by zakończyć jej odczytanie. "49 idzie pod młotek" okaże się powieścią bardzo ironiczną, miejscami zabawną, mocno zakręconą, od czasu do czasu objawiającą erudycję autora. Jednak z pewnością czytywaliśmy lepsze i trzymające w większym napięciu historie. Pod tą jednak kryje się drugie dno. A może nawet i parę następnych.

Jeśli głębiej zastanowimy się nad książką Pynchona lub też sięgniemy po mądre źródła jej dotyczące, odkryjemy, że "49 idzie pod młotek" jest w istocie powieścią metafikcyjną, to znaczy próbującą powiedzieć nam coś o literaturze samej w sobie. Jej przekaz nie jest dosłowny, ale możliwy do odczytania, ponieważ autor co jakiś czas zostawia nam wskazówki pomocne do jego odczytania. W tym świetle akcja powieści zyskuje nowe znaczenie.

Na początku książki Edypa spogląda z góry na miasteczko San Narciso. Dostrzega w nim pewne wzory i uświadamia sobie istnienie symboliki, jaką one reprezentują. Przypomina sobie, że podobne wrażenie miała już w dzieciństwie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła płytkę drukowaną z widniejącymi na niej obwodami. Miała wtedy świadomość, że gdyby zechciała, mogła odkryć sens tych wzorów, lecz nie zależało jej na zgłębieniu ich znaczenia. Umiejętność dostrzegania pewnych wzorców, ich interpretacji, jest umiejętnością czytelnika i w ten zakamuflowany sposób dowiadujemy się, że Edypa od dzieciństwa była czytelniczką. Teraz jednak, jako osoba dorosła, pójdzie za ciosem. Teraz pragnie odkryć znaczenie symboli, które widzi. Jest gotowa poświęcić swój czas, pracę i zaangażowanie, by dotrzeć głębiej, pod powierzchnię. Bohaterka dojrzewa jako czytelnik. Obserwujemy to od momentu, gdy w jednym z pierwszych rozdziałów ogląda sztukę teatralną. Na początku wsłuchuje się w niejasności w niej zawarte. Odnajduje w sobie pragnienie rozwiania tych niejasności i staje się krytykiem. Przechodzi od osobistej interpretacji do doszukiwania się rzeczywistych znaczeń. Zagłębia się w intertekstualność, porównuje różne wersje sztuki. W swoich poszukiwaniach jest gotowa zapoznać się bliżej z historią Stanów Zjednoczonych i Europy, a w szczególności ich systemów pocztowych. Z czytelniczki staje się naukowcem-amatorem. Nawet jeśli w swoich poszukiwaniach nie odniesie wielkiego sukcesu, to jej udziałem pozostanie rozwój, jaki się w niej dokonał.

Na innym poziomie metafikcji Pynchon chce pokazać przez swoją książkę, po co istnieje powieść i czego można dokonać przez język. Dobrym przykładem są tu charakterystyczne imiona postaci, które potrafią wywoływać całe ciągi skojarzeń, są nasiąknięte znaczeniami. Widzimy, że w świecie powieści spotkać możemy świat rzeczywisty. Rzeczywistość objawia się w powieści jako cierpienie i potrzeby. O sile powieści stanowią uczucia, jakie zdoła wywołać w czytelniku, takie jak przyjemność rodząca się z piękna i humoru, ale także współczucie. To właśnie chciał osiągnąć Thomas Pynchon w "49 idzie pod młotek". Moim zdaniem udało mu się.