niedziela, 14 lipca 2013

"Jutro przypłynie królowa" - Maciej Wasilewski

Wyobraź sobie niewielką wyspę, znacznie oddaloną od zgiełku cywilizowanego świata. Klimat jest tu sprzyjający, drzewa rodzą tyle owoców, że z powodzeniem mogą wyżywić wszystkich mieszkańców, nie brakuje też ryb i innych zwierząt. Żyje tu zaledwie kilkadziesiąt osób i wygląda na to, że stanowią zgodną i wspierającą się nawzajem wspólnotę. Chciałoby się powiedzieć, że niedaleko stąd do raju. 

O mieszkańcach wyspy wiadomo tak naprawdę niewiele, ale docierały na ich temat niepokojące sygnały. Stronią oni od obcych i rzadko chcą gościć u siebie kogoś z zewnątrz. Maciejowi Wasilewskiemu udało się do nich dostać, ponieważ podawał się za antropologa. W reportażu "Jutro przypłynie królowa" opisał to, czego się o nich dowiedział. 

Książka intryguje czytelnika od samego początku. Wasilewski dawkował napięcie, kierował moją uwagę na poszlaki, bym zaczął domyślać się, co takiego się na wyspie dzieje. Kiedy wreszcie napisał o tym wprost, wstrząsnęły mną wielkie emocje - szok, złość, współczucie, niezgoda na taką rzeczywistość. Miejsce, które mogło być rajem, okazuje się prawdziwym piekłem. Wszechobecne zło, cierpienie, żal, zagubienie i osamotnienie prześladują ofiary. Od pokoleń. Czy mieli rację ci, którzy od początku uznawali wyspę Pitcairn za przeklętą? 

Maciej Wasilewski opisał rzeczywistość, w którą trudno uwierzyć. Wydaje się być niemożliwym, by tak wielu ludzi regularnie krzywdziło osoby, obok których spędzają całe swoje życie. By wyrządzało im najobrzydliwsze z możliwych krzywdy, które zrujnują ich psychikę na całe życie. Te wstrząsające relacje ofiar i świadków trzeba przeczytać. Nawet jeśli nie da się ich zrozumieć. 

sobota, 6 lipca 2013

"Grochów" - Andrzej Stasiuk

"Grochów" Stasiuka chodził za mną od dawna, od momentu, kiedy przeczytałem o nim na blogu mojego przyjaciela. Dopiero ostatnio zdecydowałem się sięgnąć po ten niewielki zbiór opowiadań nie spodziewając się żadnych niezwykłych doznań. A jednak, odkryłem w prozie Andrzeja Stasiuka niezwykłe piękno, które płynęło z języka, ze zdolności snucia opowieści i z potężnego ładunku emocjonalnego jaki udało się autorowi zawrzeć w tym skromnym tomiku. 

W każdym z czterech opowiadań narrator mówi o kimś dla niego bliskim. O babci, która pokazała mu świat duchów, o koledze pisarzu, którego dotknął dewastujący wylew, o zdychającej suce, która spędziła z nim kilkanaście lat i wreszcie o przyjacielu z Grochowa, który zmarł w wyniku choroby. Wszystkie te opowieści mają ze sobą coś wspólnego, jakieś punkty styczne, a jednocześnie każde z nich mówi o czymś nieco innym. Za każdym razem autor zmusza nas do refleksji nad istnieniem świata zmarłych, nad odchodzeniem, często powiązanym z utratą władzy nad sobą i jakąś formą zniedołężnienia, nad utratą kogoś bliskiego i o pamięci o nim. Stasiuk w dość prostej formie zamyka wielką głębię i myśli, które chcielibyśmy zachować, wrócić do nich, jeśli będzie trzeba, kiedy rzeczywistość śmierci przypomni nam o swoim istnieniu. 

W obrazie melancholii i smutku, który maluje pisarz kryje się piękno, które nie pozwala o sobie zapomnieć. Jego opowiadania wgryzają się gdzieś głęboko w podświadomość, by kiedyś do nas wrócić. I rodzą apetyt na więcej. Więcej prozy Andrzeja Stasiuka. 

"Grochów" - Andrzej Stasiuk, Wydawnictwo Czarne 2012

piątek, 5 lipca 2013

"ości" - Ignacy Karpowicz

Z Karpowiczem mam problem. Kiedyś przypadkiem natknąłem się w księgarni na jedną z jego książek, "Gesty", i skusiłem się na jej zakup. Zrobiła na mnie tak dobre wrażenie, że z miejsca zostałem fanem pisarza. Z niecierpliwością czekałem na wydanie jego następnej książki, którą miały być "Balladyny i romanse". Napiszę o tym kiedyś dokładniej, ale byłem nią rozczarowany. Zwyczajnie mnie znudziła i stwierdziłem, że byłaby lepsza, gdyby skrócić ją o połowę. W końcu doszły mnie słuchy, że Karpowicz wyda kolejną powieść o zagadkowym tytule "ości". Tym razem pozostałem nieco bardziej sceptyczny, ale nadal oczekiwałem na nią z zainteresowaniem i zamiarem przeczytania.

Oto nadszedł gorący czerwiec i dzień premiery wydawniczej "ości", a moja ciekawość nie pozwoliła mi długo zwlekać z lekturą. Pierwszy rozdział okazał się, jak zwykle u Karpowicza, znakomity i pobudzał mnie by sięgnąć po więcej. Autor "Gestów" zaatakował niebanalnym językiem i świeżymi pomysłami, trzymając się jednak swojego charakterystycznego stylu, za który polubiłem go już wcześniej. Śledziłem jak lepi, niby z gliny, kolejne barwne postaci i wiąże je ze sobą nawzajem sznurkami relacji. O tak! Karpowicz jest zręcznym pisarzem i to muszę mu przyznać.

W tym pięknym obrazie zaczęły mnie jednak po pewnym czasie drażnić brzydkie plamy. Tu i ówdzie trafiał się jakiś mało interesujący fragment, przy którym zastanawiałem się, po co autor w ogóle go napisał. Mógł przecież przejść do czegoś bardziej interesującego. Nie zawsze potrafiłem dociec, co w ten sposób chciał osiągnąć.

Innym moim zarzutem jest, że Karpowicz bardzo autorytarnie, głosem nie pozostawiającym miejsca na jakikolwiek dialog, próbuje narzucać swoje poglądy i sposób widzenia świata. Pomijam zupełnie czy ma rację. O ile taka forma może czyni książkę nieco barwniejszą, to we mnie pozostawiła pewien niesmak. Można tu oczywiście zastanawiać się, czy szturm na dobry smak jest lub nie doskonałym środkiem artystycznego wyrazu, mnie jednak to nie całkiem przekonuje.

"ości" z pewnością chcą nam coś powiedzieć. I mówią wiele o współczesnym polskim społeczeństwie (czy może o tym, jak widzi je autor?) , o człowieku, mieszkańcu dużego miasta i o tożsamości, której poszukuje. Siłą nowej powieści Ignacego Karpowicza jest harmonia, w jakiej współbrzmi świeża i liberalna treść, którą chce przekazać czytelnikowi autor, z unikalną formą w jaką ubiera swoje myśli. Forma ta niejednokrotnie wyróżnia się błyskotliwością i humorem, który buduje w czytelniku otwartość i poddanie się strumieniowi fabuły, życia bohaterów i myśli, które nam przekazują. Dla mnie wszystko to sprawiło, że po chwilowym kryzysie nudy w środku powieści, w późniejszych rozdziałach historia wciągnęła mnie tak, że nie mogłem się od niej oderwać, a moi bliscy od czasu do czasu słyszeli mój śmiech wywołany "ościami".

Całościowo, nie potrafię źle ocenić tej książki. Jest z pewnością warta przeczytania i prawdopodobnie okaże się ważnym punktem na mapie współczesnej polskiej literatury. Nie zdziwię się, jeśli wiele osób będzie nią zachwyconych bardziej niż ja. Chociaż pewnie znajdą się też tacy, których Karpowicz znudzi lub których odrzuci jego despotyczne narzucanie punktu widzenia.

"ości" - Ignacy Karpowicz, Wydawnictwo Literackie 2013

wtorek, 2 lipca 2013

"Rącze konie" - Cormac McCarthy

"[...] nie każdy może żyć bez swego kraju. [...] nieprzypadkowo rodzimy się w takim, a nie innym kraju, a pogoda i pory roku, które tworzą ziemię, decydują także o losie człowieka, z pokolenia na pokolenie, z ojców na synów, i trudno jest sprawić, żeby było inaczej."

Jest w powieściach Cormaca McCarthyego coś niezwykłego, jakiś tajemniczy mrok, który mnie pociąga. To proza, która opowiada o ciemnych stronach ludzkiej natury i o całej bezwzględności, z jaką los może człowieka doświadczyć. Niejednokrotnie brutalne sceny z książek amerykańskiego pisarza nie są łatwe do interpretacji. A jednak patrząc na jego powieści w całości, doznaje się iluminacji geniuszu McCarthyego, wzmocnionej przez pamięć o licznych zdaniach pełnych piękna i liryzmu, jakie ofiaruje swoim czytelnikom. 

"Rącze konie" wyróżniają się na tle innych książek autora. Nieco mniej w nich "bezmyślnej przemocy", mrok nie jest aż tak nieprzenikniony, a główni bohaterowie więcej mają cech pozytywnych, za które można ich lubić. Ktoś, zerkając na czwartą stronę okładki, mógłby odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z historią miłosną. "Rącze konie" są jednak czymś dużo, dużo większym. O miłości nie przeczytamy aż tak wiele. Odkryje się jednak przed nami głęboka opowieść o dorastaniu, o przyjaźni, pasji i o wierności sobie i swoim zasadom. Będziemy mogli zobaczyć jak bohater, John Grady Cole, dojrzewa ścierając się z niesprawiedliwością, przemocą i wrogością, jakiej pełny jest świat. 

Bohaterowie, problematyka i opowiadana historia czynią z "Rączych koni" prawdopodobnie najprzystępniejszą z książek autora "Drogi". Nie umniejsza to jednak jej wartości artystycznej. McCarthy jak zawsze zachwyca pięknym językiem. Niespotykana i niepodrabialna poetyka wielu fragmentów poruszyła mnie i zmusiła do zatrzymania się przy nich, do kontemplowania tych niezwykłych słów.

Przy innych powieściach McCarthyego (może z wyjątkiem "Drogi") trwałem bardziej po to, by smakować je jak tom wierszy. W przypadku "Rączych koni", zostałem wciągnięty przez fabułę i koniecznie chciałem dowiedzieć się, jak potoczą się dalej losy bohaterów. Pisarz udowodnił, że doskonale radzi sobie z bardziej konwencjonalną i przystępną prozą. Z tego względu myślę, że tom otwierający "Trylogię pogranicza" jest również doskonałą okazją do zapoznania się z tym cenionym amerykańskim autorem.

"Leżał, słuchając konia strzygącego trawę, słuchając wiatru wiejącego w pustce. Patrzył na gwiazdy zataczające łuki na półkuli nieba i czuł zimno w sercu, jakby ktoś wraził je na pal. Wyobrażał sobie, że ból na tym świecie jest jak bezkształtna, pasożytnicza istota, która żeruje w cieple ludzkich dusz i składa w nich jaja. Pomyślał, że wie, kiedy zwykły człowiek nie zdoła się od niej opędzić. Wcześniej nie wiedział jednak, że jest bezrozumna i nie potrafi rozpoznać granic ludzkiej duszy, i bał się, że tych granic nie ma."

"Rącze konie" - Cormac McCarthy, przełożył Jędrzej Polak, Wydawnictwo Literackie 2012


***


Za przekazanie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Literackiemu. 

niedziela, 24 lutego 2013

"Weiser Dawidek" - Paweł Huelle

Wakacje 1957 roku. Gdańsk. Upalne lato nad polskim morzem. Żar lejący się z nieba i potworny fetor gnijących martwych ryb i glonów, efekt zagadkowej katastrofy ekologicznej. Wśród tego wszystkiego grupka dwunastoletnich dzieci, próbująca zabić nudę. Jeden z chłopców zdecydowanie wyróżnia się w tej grupie - Dawid Weiser. Wydaje się być wyjątkowy i zaczyna przewodzić swoim kolegom. Pokazuje im rzeczy, o jakich nie śmieli marzyć. Jest doroślejszy od nich i mają wrażenie, że potrafi wszystko. Niezwykłe wydarzenia doprowadzą jednak zaginięcia Dawidka i jego koleżanki Elki, która dotąd nie odstępowała go na krok. Pozostałych chłopców czeka długie przesłuchanie w związku z toczącym się śledztwem. 

Wokół tej osi fabuły rozbudowuje się długa i zagmatwana historia. Narrator układa ją powoli, niczym puzzle składające się z tysięcy elementów. Wielokrotnie przemieszczamy się w czasie i przestrzeni odkrywając coraz więcej, ale też zmagając się z coraz to nowymi pytaniami. Czy przed końcem książki uda się odpowiedzieć na każde z nich? Narrator nie skupia się tylko na historii chłopców. W tle widać wyraźnie odmalowaną sytuację polityczną komunistycznej Polski, represje, biedę oraz płytką, zabobonną religijność. Opowieść zarówno w całości, jak i w swoich szczegółach pełna jest symboli i metafor. Za sprawą cudów i magii, zaczyna się jawić jako nowa ewangelia, budowana wokół niezwykłego chłopca. W zestawieniu z politycznym tłem, pozwala postrzegać solidarnościową przemianę jako nowy testament, którego zbawczą siłą jest wolność. 

Interesująca konstrukcja powieści, jej bogactwo tematyczne i symbolika stanowią o największej wartości "Weisera Dawidka". Również postaci są ciekawe, chociaż każdą z nich spowija mniejsza lub większa tajemnica i nie uda się nam poznać ich zbyt blisko. Zagadkowa historia potrafi wciągnąć czytelnika i zachęca do odkrywania tajemnic książki. Pomimo tych zalet w powieści zabrakło czegoś, co poruszyłoby mnie do głębi i zachwyciło. Ta technicznie dobra i pełna treści książka wydała mi się w swoim sercu martwa, jakby chciała powiedzieć bardzo wiele, a jednocześnie na niczym tak naprawdę jej nie zależało. To jednak moje, czysto subiektywne odczucie. "Weiser Dawidek" to powieść warta tego, by każdy polski czytelnik wyrobił sobie na jej temat własne zdanie. 

poniedziałek, 18 lutego 2013

"Nikt nie woła" - Józef Hen

Sięgając po "Nikt nie woła" byłem zaintrygowany historią tej książki. Przeczytałem wcześniej, że przez ponad 30 lat cenzura nie pozwalała na jej wydanie, mimo iż wiele osób, które miały okazję przeczytać maszynopis, było zachwyconych powieścią Józefa Hena. Do szerszego grona czytelników trafiła jednak dopiero w III RP. Wiedziałem, że książka opowiada o młodym człowieku, który w czasie II Wojny Światowej trafił na wschód Związku Radzieckiego. Zastanawiałem się, co takiego napisał Hen, co nie zdołało przejść przez sito cenzury. Co więcej, od dłuższego czasu czytywałem jedynie przekłady literatury anglojęzycznej i liczyłem na coś odmiennego. Jednocześnie obawiałem się, że proza nieznanego mi dotąd pisarza nie sprosta moim oczekiwaniom. Co zdarzyło się, kiedy wreszcie otworzyłem "Nikt nie woła"? 

Już po przeczytaniu pierwszych stron czułem się jak w domu. Zagłębiałem się w piękny język polski sprzed lat, delikatnie zakurzony przez nieużywane dziś słowa. To język, w którym widać przedwojenną szkołę i za którym tęskni się teraz, pół wieku po tym, jak spłynął na papier z pióra Józefa Hena. Nie tylko forma powieści sprawia wrażenie wyjętej z tajemniczej szuflady dziadka. Również opisana historia przenosi czytelnika w zupełnie inny świat. To świat, który na co dzień nie istnieje w naszej świadomości, a mimo to był niegdyś równie prawdziwy i namacalny jak to, czego w tej chwili doświadczamy naszymi zmysłami. Ta rzeczywistość przemawiała do mnie. Jej głos był intensywny, wzmocniony odczuciem autentyczności opowieści, porywał mnie do świata, nad którym ciążył cień wojny, skrajnej biedy i głodu. Rzeczywistość, o której zapomnieliśmy dzięki naszym pełnym żołądkom.

Zaczynając czytać, znalazłem się w towarzystwie Bożka, głodny i bosy. Tam, głęboko w azjatyckiej części Związku Radzieckiego, marzeniem była niewolnicza praca za obietnicę osiemdziesięciu deka chleba dziennie. Porcja, dzięki której można oddalić widmo głodu. Buty, które uwolniłyby stopy od bólu, chłodu lub od niemiłosiernie rozgrzanego piasku wydawały się nieosiągalnym luksusem. Podziwiałem Bogdana, zdeterminowanego by zmierzyć się z tą trudną sytuacją, walczyć najpierw o chleb, później o buty, w końcu o przyjęcie go do polskiej armii. W tym chłopaku odnajdywałem coś, z czym mogłem się utożsamiać, a przynajmniej mógłbym wejść w jego skórę, gdybym był w jego wieku. Jego walka, zmaganie się z przeciwnościami budziły moje emocje. Zawierane przez niego znajomości i przyjaźnie były tak ludzkie, jak moje. Nie mogłem mu nie kibicować. Było nas dwóch. Zawsze był jakiś "drugi", który z nim szedł. W pierwszym rozdziale książki zastąpiłem poprzedniego, by w ostatnim ustąpić miejsca kolejnemu. Ale to, co zdarzyło się pomiędzy, w moim towarzystwie, było przygodą.

Bożkowi trzeba przyznać, że potrafi sięgać po marzenia. To coś, czego chciałbym się od niego nauczyć. Pierwszy z brzegu przykład - zależało mu, by zdobyć buty, więc walczył ostatkiem nadziei, by dopiąć swego. I udało się z nawiązką. To otworzyło drugi, zupełnie inny rozdział historii. Skończyła się walka o przeżycie. Przed Bożkiem pojawiła się przestrzeń, w której mógł dojrzeć, a nawet odkryć miłość. Uczucie, które zrodziło się niespodziewanie i wymagało czasu, by się rozwinąć. Ja to obserwowałem, trochę jak starszy kolega, ale nie bez emocji. Chciałem, żeby mu się udało. W praktyce nie było to takie proste, o czym warto przekonać się samemu. To opowieść która trafi do serca kogoś w wieku Bożka i jego wybranki.

Cieszę się, że odwiedziłem miejsce, w którym "nikt nie woła". W ciszy lektury zobaczyłem świat, który był mi obcy. Teraz już trochę mniej, dzięki pisarzowi, o którym miesiąc temu nawet nie słyszałem. I chcę więcej! Powziąłem postanowienie, by mimo swojej fascynacji literaturą amerykańską, częściej sięgać po książki polskich autorów. Chciałbym znowu trafić na niespodziankę podobną do tej, jaką sprawiła mi powieść Józefa Hena.

***

Za przekazanie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Literackiemu. 

piątek, 8 lutego 2013

"Cytrynowy stolik" - Julian Barnes

"Cytrynowy stolik". Zagadkowy tytuł zbioru opowiadań, na którego wyjaśnienie czytelnik czekać musi niemal do ostatniej chwili. Sięgnąłem po tę książkę z zainteresowaniem, pamiętając niezwykłą historię "Poczucia kresu" i unikalną w swojej formie "Papugę Flauberta". Okładka zdradzała mi, że Barnes podejmuje tu tematykę starości, co obudziło skojarzenia z jego ostatnią powieścią. Miałem spore oczekiwania względem "Cytrynowego stolika".

Zaczęło się nieźle. Pierwsze opowiadanie okazało się dobrze napisane, mocne, z bohaterem, którego można zrozumieć, być może nawet utożsamiać się z nim. Stopniowo poznawałem kolejne historie kolejnych osób - wchodzących w wiek dojrzały, przeżywających starość, zmagających się z nią. Obserwowałem, jak starość zmieniała tych ludzi, jaki wpływ na nich wywiera, jak czyni ich nieznośnymi (częściej) lub zabawnymi (rzadziej). Trzeba przyznać Barnes'owi, że wszystkie opowiadania były przekonujące i bardzo realistyczne. Udało mu się stworzyć interesujące i różnorodne postaci, czasem po ludzku szare, czasem bardzo barwne. Wysoki poziom zapewnił opowiadaniom dzięki swojemu doskonałemu warsztatowi pisarskiemu.

Niestety, mimo wszystkich wspomnianych zalet, "Cytrynowy stolik" nieco mnie rozczarował. Nie wszystkie opowiadania okazały się równie dobre jak to pierwsze. Najgorsze jest jednak to, że nie znalazłem w nich głębi, którą zapamiętałem z "Poczucia kresu". Być może dopiero w późniejszej powieści, która przyniosła mu nagrodę Bookera, Barnes osiągnął to, do czego dążył pisząc ten zbiór opowiadań. Koniec końców, "Cytrynowy stolik" okazał się książką dobrą, jednak pozostającą w tyle za najlepszymi dokonaniami brytyjskiego pisarza.

niedziela, 3 lutego 2013

"49 idzie pod młotek" - Thomas Pynchon


Na ogół dzielę się na tym blogu moimi prostymi wrażeniami z przeczytanych książek, emocjami jakie książka we mnie wywołała i przemyśleniami, do jakich mnie skłoniła. Na dobrą sprawę, nie można moich tekstów nazwać nawet recenzjami. W przypadku "49 idzie pod młotek" Thomasa Pynchona, moja amatorska interpretacja nie odda sprawiedliwości tej książce. Postaram się zagłębić w nią nieco bardziej niż zwykle, jednak zachęcam wszystkich nie tylko do przeczytania jej, ale do studiów nad nią. Spróbuję napisać dlaczego. 

Powieść opowiada o perypetiach Edypy Maas, która wiodąc zwyczajne życie gospodyni domowej, niespodziewanie dostaje informację, że jej zmarły były kochanek wyznaczył Edypę na współwykonawczynię testamentu. Bohaterce nie pozostaje nic innego, jak tylko wybrać się do miasteczka San Narciso i podjąć się tego zadania. Mężczyzna zostawił po sobie między innymi akcje swojej korporacji Yoyodyne i dużą kolekcję znaczków. Na miejscu Edypa wpada na trop tajnej organizacji kurierskiej, od setek lat prowadzącej wojnę z działającym w kraju oficjalnym operatorem pocztowym. Jest zdeterminowana, by rozwikłać zagadkę organizacji i odkryć jej sekrety. 

Tak przedstawia się fabuła powieści i właściwie na tym można by zakończyć jej odczytanie. "49 idzie pod młotek" okaże się powieścią bardzo ironiczną, miejscami zabawną, mocno zakręconą, od czasu do czasu objawiającą erudycję autora. Jednak z pewnością czytywaliśmy lepsze i trzymające w większym napięciu historie. Pod tą jednak kryje się drugie dno. A może nawet i parę następnych.

Jeśli głębiej zastanowimy się nad książką Pynchona lub też sięgniemy po mądre źródła jej dotyczące, odkryjemy, że "49 idzie pod młotek" jest w istocie powieścią metafikcyjną, to znaczy próbującą powiedzieć nam coś o literaturze samej w sobie. Jej przekaz nie jest dosłowny, ale możliwy do odczytania, ponieważ autor co jakiś czas zostawia nam wskazówki pomocne do jego odczytania. W tym świetle akcja powieści zyskuje nowe znaczenie.

Na początku książki Edypa spogląda z góry na miasteczko San Narciso. Dostrzega w nim pewne wzory i uświadamia sobie istnienie symboliki, jaką one reprezentują. Przypomina sobie, że podobne wrażenie miała już w dzieciństwie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła płytkę drukowaną z widniejącymi na niej obwodami. Miała wtedy świadomość, że gdyby zechciała, mogła odkryć sens tych wzorów, lecz nie zależało jej na zgłębieniu ich znaczenia. Umiejętność dostrzegania pewnych wzorców, ich interpretacji, jest umiejętnością czytelnika i w ten zakamuflowany sposób dowiadujemy się, że Edypa od dzieciństwa była czytelniczką. Teraz jednak, jako osoba dorosła, pójdzie za ciosem. Teraz pragnie odkryć znaczenie symboli, które widzi. Jest gotowa poświęcić swój czas, pracę i zaangażowanie, by dotrzeć głębiej, pod powierzchnię. Bohaterka dojrzewa jako czytelnik. Obserwujemy to od momentu, gdy w jednym z pierwszych rozdziałów ogląda sztukę teatralną. Na początku wsłuchuje się w niejasności w niej zawarte. Odnajduje w sobie pragnienie rozwiania tych niejasności i staje się krytykiem. Przechodzi od osobistej interpretacji do doszukiwania się rzeczywistych znaczeń. Zagłębia się w intertekstualność, porównuje różne wersje sztuki. W swoich poszukiwaniach jest gotowa zapoznać się bliżej z historią Stanów Zjednoczonych i Europy, a w szczególności ich systemów pocztowych. Z czytelniczki staje się naukowcem-amatorem. Nawet jeśli w swoich poszukiwaniach nie odniesie wielkiego sukcesu, to jej udziałem pozostanie rozwój, jaki się w niej dokonał.

Na innym poziomie metafikcji Pynchon chce pokazać przez swoją książkę, po co istnieje powieść i czego można dokonać przez język. Dobrym przykładem są tu charakterystyczne imiona postaci, które potrafią wywoływać całe ciągi skojarzeń, są nasiąknięte znaczeniami. Widzimy, że w świecie powieści spotkać możemy świat rzeczywisty. Rzeczywistość objawia się w powieści jako cierpienie i potrzeby. O sile powieści stanowią uczucia, jakie zdoła wywołać w czytelniku, takie jak przyjemność rodząca się z piękna i humoru, ale także współczucie. To właśnie chciał osiągnąć Thomas Pynchon w "49 idzie pod młotek". Moim zdaniem udało mu się.

wtorek, 29 stycznia 2013

"Trylogia nowojorska" - Paul Auster

Zaczynasz czytać powieść detektywistyczną. Już na początku sprawia ona wrażenie nietypowej. Później robi się już tylko dziwniej, bardziej niepokojąco, wręcz nierealnie. Autor zaszczepia w twoich myślach kolejne pytania i wcale nie ma zamiaru pomagać ci w odnalezieniu wszystkich odpowiedzi. 

Najpierw przedzierasz się przez pierwszą część trylogii, Szklane miasto, czy może Miasto luster. Próbujesz śledzić historię, ale nie zawsze możesz widzieć ją z bliska. Często obserwujesz jedynie niezbyt wyraźne odbicia. A jednak to, czego jesteś świadkiem wstrząsa tobą. Zastanawiasz się nad pytaniami, z którymi się zetknąłeś. Nie możesz zapomnieć o tym, co spotkało bohatera powieści. 

Nieco później spotykasz Duchy. Każda z osób, które widzisz, ma swoją barwę. I tak jak koloru doświadczyć możesz jedynie widząc go, tak postać poznajesz obcując z nią, obserwując jej poczynania. One jednak nie zawsze postępują tak, jakbyś się po nich spodziewał. Zachowanie głównego bohatera budzi twój sprzeciw. Mimo wszystko, jak przyjaciel, trwasz przy nim. Chcesz zobaczyć dokąd doprowadzi go, a wraz z nim ciebie, ta dziwna historia. Druga część tryptyku nie łączy się fabularnie z pierwszą, ale co chwilę budzi skojarzenia ze Szklanym miastem. Masz wrażenie, że każda z nich próbuje ci coś dyskretnie powiedzieć, a twoim zadaniem jest zrozumieć ich wspólne przesłanie. 

Z tym nastawieniem wkraczasz do części trzeciej, Zamkniętego pokoju. Po nieco fantasmagorycznym zakończeniu Duchów, czujesz się, jakbyś się obudził ze złego snu. Tutaj wszystko jest realne, z przyjemnością czytasz kolejne zdania zręcznie ułożone przez autora. Historia, chociaż niecodzienna, wydaje się prawdopodobna i przede wszystkim wciągająca. W głowie nadal kołaczą ci myśli zaszczepione przez wcześniejsze części tryptyku, rzucają swój cień na Zamknięty pokój. W każdej z trzech wizji powtarza się motyw życia cudzym życiem, bycia odbiciem innej osoby, jej cieniem lub podążania za jej duchem. Za każdym razem jesteś świadkiem nierównej gry, w której tryby wpadają bohaterowie. Czy da się w tej grze wygrać? 

Prędko nie zapomnisz tej książki. Być może zechcesz do niej wrócić, odnaleźć ukryte znaczenia, sekrety, sens enigmatycznych wydarzeń, prześledzić wskazówki odnoszące się do innych dzieł literackich, przeprowadzić detektywistyczne śledztwo, byle tylko rozwikłać zagadki, na które nie udzielono ci odpowiedzi. 

wtorek, 22 stycznia 2013

"Papuga Flauberta" - Julian Barnes

Słyszałem wcześniej o "Papudze Flauberta" i od jakiegoś czasu miałem chęć ją przeczytać. W końcu mi się to udało, jednak zupełnie nie spodziewałem się tego, co w niej znalazłem. To zaskoczenie miało zarówno swoje ciemniejsze, jak i jaśniejsze strony.

W ten beletrystyczny esej, czy może w eseistyczną beletrystykę wpadłem wprost ze świata potoczystej prozy, jaką reprezentowały przeczytane przeze mnie w ostatnim czasie powieści. Tymczasem Julian Barnes okazał się nieco bardziej wymagającym autorem. Oczekiwał ode mnie skupienia, delektowania się niebanalną, kreatywną formą i smakowania odkrywczej treści. Musiałem zmierzyć się z rodzajem książki, z jakim dotąd się nie zetknąłem. I owszem, "Papuga Flauberta" w wielu miejscach zachwyca, budzi szacunek dla kreatywności pisarza i nietuzinkowych form, którymi zręcznie się bawi. Barnes potrafi rozśmieszyć, błyszczy poczuciem humoru, inteligencją i erudycją. Przybliża nam postać Gustawa Flauberta i intryguje fikcyjnym tłem w którym pierwsze skrzypce gra Geoffrey Baithwaite, biograf autora "Pani Bovary". Pan Baithwaite nieco niepewnie i z dystansem przekazuje mam strzępki swojej własnej historii, na której bardzo mocno odcisnęła się śmierć jego żony oraz dawne życie, które z nią dzielił. Przede wszystkim jednak, pisze na naszych oczach niezwykły esej o francuskim pisarzu, któremu poświęcił wiele swojego zaangażowania. Pisanie tej biografii okazuje się niełatwe, gdyż Flaubertowi bardzo zależało, by jak najlepiej ukryć się za swoją twórczością, a lata od jego śmierci zatarły wiele śladów, które mogłyby pomóc w detektywistycznych poszukiwaniach prawdy o nim. Symbolem tej zabawy w kotka i myszkę między biografem a sławnym pisarzem staje się papuga, która przez chwilę pełniła funkcję muzy Flauberta.

"Papuga Flauberta" nie bez przyczyny przez lata pozostawała najbardziej znaną książką Juliana Barnes'a. Pod wieloma względami wyróżnia się zarówno na tle powieści, jak i esejów. Jest odkrywcza i bardzo dobrze napisana. Jeśli jednak masz chęć na coś lekkiego, zostaw ją sobie na później. "Papuga" będzie od ciebie wymagała nieco skupienia, by móc się w niej w pełni rozsmakować.

piątek, 11 stycznia 2013

"Winter Journal" - Paul Auster

Ta książka trafiła do mnie wprost z nowojorskiej księgarni. Twarda okładka, przyjemna w dotyku obwoluta i delikatnie postrzępione brzegi kartek. Naprawdę ładna edycja wydawnictwa Henry'ego Holta. Od dawna byłem zainteresowany tym tytułem i nie mogłem doczekać się polskiego tłumaczenia. Jednak lektura "Winter Journal" w oryginale, dokładnie takiego, jaki wyszedł spod pióra Paula Austera, okazała się być prawdziwą ucztą. 

Język, jakim został napisany "Dziennik zimowy", jest prosty i melodyjny. Czytelnik czuje, że autorowi zależało, by każde zdanie brzmiało w odpowiedni sposób i poruszało w odbiorcy odpowiednie struny. Ten przystępny język doskonale współgra z osobistą, wręcz intymną formą pamiętnika. Narrator opowiada historię swojego życia w drugiej osobie, co jest konwencją rzadko spotykaną, a jednocześnie potęguje klimat bezpośredniości. Auster stopniowo odkrywa przed nami kolejne sfery swojego życia. Wspomnienia z chłopięcych lat, sytuacje z młodości, które głęboko wryły się w jego pamięć czy to ze względu na swój dramatyczny przebieg, czy też na wagę, jaką odegrały w życiu pisarza. Uczucia, miłość, seksualność, słabości, szczęście i ból, odkrywanie różnych form sztuki i obcowanie z nią. Autor pisze o wszystkim i można odnieść wrażenie, że niczego przed nami nie zatai. Pokazuje to, co najciekawsze, wszystko co czyni go tym, kim jest.

"Dziennik zimowy" jest interesujący, ponieważ mówi o konkretnym człowieku, o całym jego życiu, ale przede wszystkim jest autobiografią pisarza. Ktoś, kto kocha literaturę i w dodatku ceni prozę Paula Austera, odnajdzie przyjemność w podglądaniu prywatnego życia autora. Za sprawą tego pamiętnika możemy zobaczyć, co go ukształtowało, co sprawiło, że zaczął pisać dobrą prozę, co go napędza. Jednocześnie każda kolejna strona pokazuje jego mistrzostwo objawiające się w przemyślanej kompozycji. Pewne fragmenty skupiają się na życiu uczuciowym bądź intelektualnym, jednak w dużej części pamiętnika perspektywę postrzegania wyznacza cielesność - ciało, doznania, czynności. Na to wszystko patrzymy oczami człowieka, który przekracza próg zimy swojego życia. Jego ciało jako chłopca czy młodzieńca pozostało wspomnieniem, podobnie jak wszystko, co w przeszłości robił. Oczekuje jednak ciągu dalszego, ponieważ życie się jeszcze nie skończyło, jeszcze wiele przed nim. 

Auster miał odwagę wydać książkę bardzo osobistą, a jednocześnie napisaną z wielkim kunsztem, po prostu piękną. "Winter Journal" nieustannie trzyma czytelnika w stanie zainteresowania tym, co jeszcze pisarz przed nim odkryje. A historia pozostaje otwarta. "Drzwi zostały zamknięte. Inne drzwi się otworzyły".